Dzieckiem będąc, uczyłam się robić na drutach. Konkretnie to nauczyłam się dziergać najprostsze robótki typu szalik czy opaska. Jakoś tak wyszło, że nie bardzo miał kto nauczyć mnie jak zrobić dekolt czy wycięcia na rękawy, żeby móc sobie sweter czy kamizelkę zrobić. Różnych warkoczy czy innych wzorów też się nie naumiałam. Potem na lata zapomniałam o robótkach, bo i druty gdzieś przepadły i chęci też nie było.
Thank you for reading this post, don't forget to subscribe!Kiedy moje dzieci były całkiem małe, przypadkiem weszłam w posiadanie drutów dziewiarskich. Tych bez żyłki, zakończonych plastikowymi kulkami. Postanowiłam sprawdzić, czy moje dłonie cokolwiek pamiętają z dawnych lat, kupiłam więc włóczkę i wzięłam się za dzierganie. Efektem był szalik zakończony pomponami, który dziecko młodsze odziedziczyło po starszym i też szybko z niego wyrosło. Potem druty zaczęły pełnić inną rolę: zastąpiły zgubione pałeczki do cymbałków dzwonków polifonicznych chromatycznych, na których dzieci uczą się grać w szkole. Jeden z drutów wkrótce podzielił los pałeczek i przepadł bez wieści.
I na tym właściwie mogłaby się zakończyć moja krótka przygoda z dziewiarstwem ręcznym, gdyby nie Lidl. Ostatnio w sklepach tej sieci pojawiły się przyrządy do robótek ręcznych, w tym druty, szydełka i włóczki i dziecko moje pierworodne zapałało chęcią nauczenia się robótek na drutach. Niby już wcześniej próbowało, ale… trochę bez sensu twierdzić, że jeśli nie udało ci się to na początku szkoły podstawowej, to kilka lat później tym bardziej się nie uda. Zakupiłam więc podwójny zestaw drutów i kilka kłębków włóczki (sprzedawane w trójpakach, więc musiało być kilka w dodatku w różnych kolorach). Druty były zrobione z bambusa i stanowczo grubsze od tych, z którymi miałam do tej pory do czynienia. Gdybym była bardziej wyrodną matką niż jestem, pokazałabym dziecku jak się robi na drutach i stwierdziwszy, że to przecież proste, kazała dziergać. Jednak mój sadyzm ma swoje granice, więc szybko wyjaśniłam, że skoro ja mam problem z obsługą tych drutów, to tym bardziej nie dam dziergać na nich dziecku. Skoro zaś włóczki już zostały zakupione, żeby się nie zmarnowały, wydziergam dziecku szalik. Kolorowy.
Niby zrobienie szalika prostym ściegiem (ściągacz pojedynczy to się chyba nazywa, a przynajmniej nazywało, jak zapoznawałam się z dziewiarstwem ręcznym) nie powinno być problemem nawet dla kogoś, kto z drutami średnio raz na dekadę ma do czynienia. Dawniej potrafiłam kilka rzędów przerobić z zamkniętymi oczami, by od czasu do czasu tylko przeliczyć, czy nie dorobiłam lub nie zmniejszyłam liczby oczek. Tym razem nie było tak łatwo. Włóczka ślizgała się tak, że jak się trochę zagapiłam, to się okazywało, że nagle z sześćdziesięciu oczek robiło się siedemdziesiąt. Pruć mi się nie chciało, ale takie nagłe poszerzenie robótki było już sygnałem, że jednak trzeba skupiać się na pracy i liczyć. No to się skupiałam i liczyłam, już konsekwentnie, do końca robótki, więc druga część szalika zdecydowanie bardziej równa od pierwszej mi wyszła. Dzieć na razie zadowolony z nowego nabytku, w dodatku z tego, że matka pokazała, że coś więcej niż obiad potrafi samodzielnie zrobić, ja zaś mam nadzieję, że nim zaczną nas dobijać upały, zdążę wydziergać dziecku młodszemu szalik, którym zdąży pochwalić się w szkole. I że będzie on bardziej równy od tego, który już zrobiłam.