SIEDEM ŻYCZEŃ

with Brak komentarzy

Obchodzony 17 lutego Światowy Dzień Kota przypomniał mi o moim ulubionym serialu z dzieciństwa. Siedem życzeń Janusza Dymka to historia Darka – chłopca, który ratuje kota przed miejscowymi chuliganami. Kiedy zabiera futrzaka do domu, okazuje się, iż uratował nie pierwszego lepszego dachowca, tylko Rademenesa – egipskiego kapłana bogini Bast, skazanego przed tysiącami lat na ciągłe odradzanie się w ciele kota, przy zachowaniu świadomości człowieka. W dowód wdzięczności za uratowanie życia kot może rozmawiać ludzkim głosem ze swoim wybawcą i może spełnić jego siedem życzeń. Warunkiem jest, by każde życzenie było wypowiadane w dniu tygodnia, w którym kot został uratowany, a jego moc może trwać tylko przez jeden dzień.

Thank you for reading this post, don't forget to subscribe!

Serial oglądałam tylko w dzieciństwie i to nie raz, skoro dość dokładnie pamiętałam poszczególne życzenia Darka. Teraz postanowiłam sprawdzić, czy produkcja przeznaczona dla dzieci, powstała w przaśnych latach PRL-u nadal będzie mi się podobać i czy spodoba się moim dzieciom, dorastającym w cokolwiek innych realiach niż ja.

Po obejrzeniu wszystkich siedmiu odcinków w trzy dni, stwierdzam, iż serial nie postarzał się. Zawdzięcza to przede wszystkim temu, że – z wyjątkiem gadającego kota – nie ma w nim nic nadzwyczajnego, nic magicznego. Warszawa, w której rozgrywa się akcja, jest dokładnie taka, jaka wówczas była; w pokoju Dariusza wiszą plakaty ówczesnych gwiazd; w roli prezenterki telewizyjnej Edyty Wojtczak wystąpiła ona sama, podobnie jak zespół Wanda i Banda występuje w serialu jako zespół Wanda i Banda. Nawet jak rodzice Darka wybierają się do kina, to na film, który rzeczywiście w tamtych czasach grali w kinach. Czyli dla widzów dorosłych – przypomnienie dzieciństwa, dla małoletnich – obrazek historyczny z czasów młodości ich rodziców. Jedyny „efekt specjalny” czyli kot, któremu dziwnie błyszczą oczy, kiedy wymawia zaklęcie, już wówczas wydawał się dość prymitywny, więc nie miał szansy się zestarzeć. Podobnie nie zestarzała się sama opowieść.

Tradycyjne bajki o trzech życzeniach na ogół zbudowane są według schematu: pierwsze życzenie, wypowiedziane bezmyślnie, jest głupie. Drugie ma na celu naprawienie błędu, jakim było wypowiedzenie pierwszego, a trzecie skutkuje powrotem do stanu wyjściowego. Tutaj twórcy łagodniej obeszli się z bohaterem: nie dość, że ma do dyspozycji siedem życzeń, to jeszcze czas trwania każdego z nich ograniczony jest czasowo, więc nawet bardzo głupie życzenie będzie się spełniać tyko przez jeden dzień. To sprawia, że Darek ma zarówno okazję, żeby przekonać się, że nie warto bezmyślnie wypowiadać życzeń, jak i czas, by zastanowić się nad kolejnym. Co więcej, pierwsze życzenia chłopca są z gatunku tych, jakie ma większość dzieci, więc małoletni widzowie mogą się przekonać, że bycie dorosłym nie jest takie fajne, jak się dziecku wydaje, a fakt, że nagle wszyscy dorośli spełniają twoje życzenia, dość szybko przestaje być zabawny.

Dariusza nawet po latach nie sposób nie lubić. Uczeń dobry, ale nie kujon; potrafiący wdać się w bójkę z grupą osiedlowych chuliganów, żeby tylko uratować życie kota; dobry syn, ale nie maminsynek; lojalny przyjaciel. Matka Dariusza to chyba nawet dziś wcielenie idealnej matki – troskliwej, kochającej, ale zasadniczo nie poświęcającej się dla męża i dziecka, mającej też czas na swoje pasje. Nauczyciele jacyś tacy ludzcy się wydają. Owszem, egzekwują wiedzę, ale i czasami odpuścić potrafią, czasem pokazać, że nie tylko uczniowie z nich mogą żartować. Nawet dozorca Rosolak, wredny na pierwszy rzut oka, nie jest taki zły, jak jego kolega po fachu i raczej stara się być „sympatycznym gospodarzem domu”. Oczywiście, patrząc z perspektywy osoby dorosłej, można się czegoś przyczepić, tylko że to jest bajka dla dzieci i każda niekonsekwencja sprawia, że więcej jest powodów do śmiechu. Bo jednak, mimo tego, że bajka daje do myślenia, to jednak Siedem życzeń to przede wszystkim rozrywka. Rozrywka odporna na upływ czasu, i równie dobra dla matki, która widziała to w dzieciństwie, jak i dla dziecka, które nie żyło w czasach PRL-u. W każdym razie mojemu dziecku, nieco młodszemu niż serialowy Dariusz, produkcja też się podobała. Owszem, kilka rzeczy musiałam tłumaczyć, ale w sumie i bez tego dzieć też by się dobrze bawił. A ja, czytając listę płac miałam okazję sobie przypomnieć, że Rosolak tak naprawdę nazywa się Zbigniew Buczkowski…, ale jak znam siebie, prawdziwe nazwisko aktora szybciej uleci z mojej pamięci, niż nazwisko osiedlowego dozorcy.

 

Podziel się: