SŁOMIANY ZAPAŁ CZYLI GRUBA BABA ROBI ŚWIECZKI

with Brak komentarzy

Dziecko moje starsze ma jedną drobną przypadłość: wszystko rozumie dosłownie. Żeby ograniczyć liczbę sytuacji, w których zrobi z siebie idiotę, zwłaszcza w grupie złośliwych rówieśników, zakupiłam książkę Co to znaczy… Grzegorza Kasdepki, w której w przystępny i zabawny sposób wytłumaczony jest sens najbardziej znanych powiedzeń. Tylko nie wszystkie scenki pasują mi do powiedzenia, które mają ilustrować. Wówczas muszę posiłkować się przykładami z własnego życia. Tak było w przypadku „słomianego zapału” – scenka ilustrująca powiedzenie bardziej kojarzyła mi się z „rzucaniem słów na wiatr”, dużo lepiej „słomiany zapał” ilustrowały, zalegające od ponad roku w mojej szufladzie: kostka wosku pszczelego i sznurek na knoty. W trosce o środowisko naturalne pewnego pięknego dnia postanowiłam zrobić dzieciom woskowijki, żeby nie kupować kolejnych plastikowych śniadaniówek oraz woskowe świeczki, bo parafinowe toksyczne. Zapał wypalił się w momencie sfinalizowania zakupu. Woskowijki kupiłam na allegro a kostka wosku, knoty i słoiczki, z których miały być świeczki, pałętały się po mieszkaniu.

Thank you for reading this post, don't forget to subscribe!

Tymczasem znalazłam sobie kolejne zainteresowanie czyli aromaterapię. Olejki kupowałam na różne okoliczności, więc trochę mi się ich uzbierało. Uznałam więc, że mogę zrobić pachnące świeczki z ekologicznego wosku sojowego. Żeby jednak nie zmienić mieszkania w kolekcję akcesoriów potrzebnych do robienia świec, wypadało zutylizować wosk pszczeli. Do zrobienia świeczek prawie wszystko już miałam, brakowało tylko jednego rekwizytu – garnuszka z dzióbkiem, w którym mogłabym ten wosk rozpuścić. Żeby ogień mojego zapału nie zdążył zgasnąć, w dwa dni obiegłam trzy pobliskie supermarkety i w końcu udało mi się coś mniej więcej pasującego znaleźć. Tym czymś jest naczynko do przerabiania czekolady na bombonierkę, czyli coś w czym rozpuszczamy czekoladę w kąpieli wodnej, by następnie przelać ją do stosownych malutkich silikonowych foremek.

Kiedy miałam już wszystko, wyciągnęłam z lamusa kostkę wosku i sznurek, oraz wyjęłam z wypalonych podgrzewaczy blaszki trzymające knot i zabrałam się do dzieła. Do rondelka nalałam wodę i wstawiłam na kuchenkę. Kostkę wosku podzieliłam na dwie części. Jedną część włożyłam do garnuszka z dzióbkami. Tak przygotowany wosk umieściłam nad gotującą się wodą.

Kiedy wosk się rozpuszczał, przeciągałam kawałki sznurka przez blaszki odzyskane ze zużytych podgrzewaczy. Następnie zanurzałam je w częściowo roztopionym wosku i trzymałam chwilę tak, by zastygły i nie robiły problemów przy umieszczaniu w słoiczkach.

 

Umieszczone w słoiczkach knoty utrzymywałam w pionie za pomocą czterech wykałaczek ułożonych na słoiczku, w taki sposób: #. Knot był w środku hasztagu.

Roztopiony wosk przelałam do słoiczków. Z drugą połową kostki zrobiłam to samo. Następnie czekałam aż wystygnie. Krótko, bo słoiczki na świeczki miałam malutkie.

Ponieważ słoiczki, które miałam są naprawdę małe (takie po owczych jogurtach) a moje ręce do zbyt pewnych nie należą, do przelewania wosku potrzebowałam naczynia z dzióbkiem. Gdybym planowała robić większe świece, spokojnie mogłabym wosk topić w metalowej puszce – byłoby bardziej eko i less waste. Tymczasem zaś nabyłam naczynie, które ułatwi mi robienie domowych bombonierek, które też są bardziej eko i less waste… niż klasyczna bomboniera. I niejednokrotnie nawet smaczniejsze. Ale o nich innym razem.

Podziel się: