OSTATNI BRZEG

with Brak komentarzy

Niedawno przeczytałam Ostatni brzeg Neville’a Shuhe’a… i jeśli napiszę, że się zachwyciłam, to chyba nie będzie właściwy opis wrażeń z lektury. Bo czy można się zachwycać najbardziej przygnębiającą książką, jaką się do te pory przeczytało? Lektura powieści o Australijczykach, którzy wprawdzie przeżyli wojnę atomową, która unicestwiła całą półkulę północną, ale żyją w oczekiwaniu na opad radioaktywny, który i do nich wkrótce dotrze, zrobiła na mnie duże wrażenie. Owszem, spokój bohaterów w obliczu nadciągającej zagłady wydał mi się mało prawdopodobny, ale tłumaczyłam go sobie tym, że powieść powstała w innych czasach, i że może Australijczycy są (a przynajmniej byli niedługo po zakończeniu II wojny światowej) cokolwiek odmienni od Europejczyków czy mieszkańców Ameryki Północnej. Dzięki temu tłumaczeniu zamiast uznać powieść za niewiarygodną, widziałam w niej, obok opisu – wciąż aktualnego – scenariusza globalnej wojny atomowej, powieść o zwykłych czynnościach, które z racji tego, że są wykonywane po raz ostatni, nabierają innego wymiaru. Jeszcze w trakcie lektury ciekawa byłam, czy tę atmosferę oczekiwania na koniec, ten brak pewności co robić, w ostatnich miesiącach i ten ponury obraz europejskich miast, które już apokalipsę mają za sobą uda się przenieść na ekran. Po zakończonej lekturze sprawdziłam. Sięgnęłam po pierwszą ekranizację Ostatniego brzegu, tę z 1959 roku w reżyserii Stanleya Kramera.

Thank you for reading this post, don't forget to subscribe!

Trudno mi powiedzieć, jak bym odebrała ten film, gdybym nie czytała powieści. Może uznałabym, że jest kompletnie niewiarygodny a może po prostu podziwiałabym dawnych aktorów i dawne hollywoodzkie kino, nie zawracając sobie głowy treścią. Jednak po lekturze literackiego pierwowzoru obraz Kramera rozczarowuje. Nie wiem, jak bardzo australijska jest powieść, film natomiast jest hollywoodzki do bólu. Przede wszystkim wszystko tu jest piękne: piękny Gregory Peck w typowej dla siebie uczciwego do bólu (czyli do granic nudy) roli komandora Towersa, piękna Ava Gardner, jednak nieco zbyt leciwa w stosunku do literackiego pierwowzoru, i piękny, już wówczas nieco niepokojący, młodziutki Anthony Perkins jako porucznik Peter Holmes. Pozostali aktorzy (może z wyjątkiem Freda Astaire’a) też piękni. Jakoś tragedie tak pięknych i wymuskanych ludzi wydają mi się równie nierealne, jak ci ludzie. W powieści dało się wyczuć tę atmosferę zbliżającego się końca, to poczucie beznadziei u jednych, i tę nerwowość i zagubienie u innych. W filmie to raczej widziałam, niż czułam, jakby sami aktorzy nie potrafili tych emocji oddać. Wiem, dawniej aktorzy grali, dopiero od jakiegoś czasu kino stawia na naturalność i może to właśnie ta gra, z założenia nienaturalna, sprawiała, że emocje mi się nie udzielały. Poza tym Shute w bardzo interesujący sposób przedstawił relację, jaka łączyła amerykańskiego komandora z córką australijskiego farmera, Kramer przedstawił  to jako typowy romans w hollywoodzkim stylu. Równie hollywoodzkie, i też odmienne od książkowego było zakończenie filmu.

Niewykluczone, że kiedy będę potrzebowała dołującej lektury, do powieści Shute’a powrócę. Jeśli natomiast zechcę popatrzeć na Pecka – włączę sobie Omen, jeśli na Perkinsa – Psychozę, bo po film Kramera zdecydowanie po raz drugi nie sięgnę.

Podziel się: